TUT 2019 - nie takie ultra straszne


Czy uwierzyłbym kiedykolwiek, że już na początku roku będę po dwóch, bardzo wymagających zawodach biegowych? Z pewnością nie! Odkąd zacząłem startować w zawodach, o startach na ogół myślałem dopiero w marcu, a forma nie była nawet w fazie przygotowań... Początek roku zaplanowałem sobie bardzo intensywnie -  styczeń to udział w Górskim Zimowym Maratonie Ślężańskim, natomiast luty miał być miesiącem ULTRA i faktycznie taki był! 17. lutego wziąłem udział w szóstej edycji ultramaratonu Trójmiejski Ultra Track na dystansie 68 km! 

Trójmiejski Ultra Track 2019

TUT to bieg, do którego zachęcali mnie moi znajomi już jakiś czas temu. W tamtych okolicznościach nie byłem sobie w stanie wyobrazić przebiegnięcia zwykłego maratonu na asfalcie, a co dopiero wymagającego dystansu 68 km, poprowadzonego turystycznymi szlakami w Trójmiejskim Parku Krajobrazowym. Na szczęście, w tym roku podjąłem wyzwanie i postanowiłem przebiec dystans ultra, gdzie suma przewyższeń na całej trasie oscylowała w granicach 1500 m.
Niby nie dużo na tak pokaźnej odległości, ale górski charakter tego biegu, liczne podbiegi, strome zbiegi i niebezpiecznie długie proste, potrafiły wyssać ze mnie wiele pokładów energii i sił.

Do Gdańska udałem się z Jankiem. Początkowo impreza miała być rozgrywana w sobotę, ale na kilka tygodni przed startem, w całej Polsce rozgorzała dyskusja na temat odstrzału wszędobylskich dzików, i na 16. lutego przewidziano ogólnopolskie liczenie dzikich świń! 😜 I w taki oto sposób, z przyczyn od nas niezależnych, nasz wyjazd musieliśmy przesunąć o jeden dzień. 

Do Gdańska dojechaliśmy po niespełna 6 godzinach jazdy pociągiem. Bezpośrednio z dworca, udaliśmy się do Centrum Handlowego "Manhattan", gdzie w Sklepie Biegacza usytuowane było biuro zawodów, które w sobotę obsługiwało biegaczy do wieczora. Niestety, zabrakło nam kilku chwil, aby załapać się na spotkanie z gościem specjalnym, najlepszym polskim biegaczem górskim - Marcinem Świercem... wielka szkoda!

Po odebraniu pakietów startowych (w których nie zabrakło miłych niespodzianek, takich jak np. chusta od firmy Buff, w całości zaprojektowana dla TUTa), postanowiliśmy dostarczyć (zmęczonym już po podróży) organizmom nieco węglowodanów. Udaliśmy się do klimatycznej restauracji o nazwie Aioli, usytuowanej niedaleko centrum handlowego. Jeśli ktoś będzie chciał zjeść dobrą, włoską pizzę w Gdańsku to szczerze mogę polecić to miejsce (piwo też całkiem dobre mają 😜). 

Po zjedzeniu pysznej pizzy, pospieszyliśmy do mieszkania, gdzie gospodarzem był brat Janka wraz ze swoją narzeczoną. Dzięki tym wspaniałym ludziom, mieliśmy zapewniony nocleg. 

Nie takie ultra straszne

Budziki rozdzwoniły się w pokoju o 5:30 rano. Oboje wstaliśmy na równe nogi, zjedliśmy bułki z dżemem, wypiliśmy mocną, czarną kawę i ruszyliśmy do Gdyni na START.

Kilka minut przed godziną 7:00 byliśmy już w Gdyni, w miejscu, gdzie zaraz ponad 300 osób miało wyruszyć na 68 km trasę. W gąszczu kolorowo ubranych biegaczy, odnalazłem mojego kolegę z Wrocławia - Mariusza oraz Asię (szerszej publiczności znana jest jako Running Queen). Zamieniłem z każdym z nich parę zdań i nim się obejrzałem, czerwone race zostały rozpalone przez organizatorów, a to oznaczało tylko jedno - START!

Running Queen & ZabieganyfitTATA


Ruszyłem. Od tego momentu nic wokół mnie już się nie liczyło. Skupiałem się jedynie na biegu. Pierwsze kilometry to wyczucie trasy - pogoda w dniu startu była fenomenalna! Około 7 stopni na plusie, zero błota, umiarkowany wiatr - takie warunki pozwalały myśleć, że matka natura mnie dziś oszczędzi i pomoże trochę w tym biegu.

Biegłem. Spoglądałem na zegarek i byłem mile zaskoczony, kiedy pierwsze kilometry mijały w tempie ok. 5:10/km. Z jednej strony wiedziałem, że to tempo jest nieco zbyt wysokie na bieg ultra, ale z drugiej strony myślałem o "targecie". Co było moim "targetem"/celem? Otóż jedyny pociąg powrotny do Wrocławia, w niedzielę popołudniu, odjeżdżał z Gdańska o godzinie 15:45, tak więc moim ambitnym celem było ukończenie rywalizacji około godziny 14:00, czyli po około 7 godzinach biegu. Cel był bardzo wymagający, ale czułem, że jestem w stanie mu podołać, mimo że nie znałem kompletnie trasy.

Trasa oznaczona była fenomenalnie! Nigdy wcześniej nie biegłem po tak dobrze zabezpieczonej i oznaczonej trasie. Różowe taśmy z napisem TUT, strzałki na ziemi i specjalne tabliczki nie pozwalały się zgubić. To wszystko sprawiało, że mogłem skupić się jedynie na trzymaniu żwawego tempa biegu i regularnym nawadnianiu się (na całej trasie wypiłem około 3 litry wody plus kilka kubeczków coli, która dostępna była na bardzo dobrze zaopatrzonych punktach odżywczych, usytuowanych na następujących kilometrach: 22, 46 i 58).

Nawierzchnia w Trójmiejskim Parku Krajobrazowym pozwalała na naprawdę dobre bieganie - zero błota i śniegu. Stopień trudności zwiększał się wraz z pokonywanymi kilometrami. Półmaraton przebiegłem poniżej 2 godzin.  Byłem zachwycony tym jak dobrze mi się biegło. Niemal każde wzniesienie pokonywałem biegiem, a na zbiegach gnałem mocno do przodu. Między 20 a 30 km, rozpoznałem biegaczy, których znam z mediów społecznościowych - to dowód na to, że Instagram i Facebook mają wielką siłę i mogą posłużyć w zawiązywaniu nowych, ciekawych znajomości 👍

Krebsik - Pabianajs Runner & ZabieganyfitTATA


Kilometry mijały. Zbliżałem się do drugiego punktu odżywczego. W międzyczasie udało mi się na tych górskich (tak, TUT jest kwalifikowany do kategorii biegów górskich) zawodach pobić mój oficjalny wynik w maratonie (z asfaltu) - 43 km przebiegłem w 4 godziny i 8 minut. 

Na drugi punkt żywieniowy wpadłem z mniejszym impetem. Potrzebowałem chwili wytchnienia i słodkiej drożdżówki. Wypiłem dwa kubki coli, uzupełniłem wodę w bukłaku i ruszyłem dalej.

Na 50 km zadzwoniłem do mojej ukochanej żony. Porozmawiałem z nią chwilę, zapytałem co słychać w domu i jak się mają nasze córeczki. Krótka wymiana zdań pomogła, pobiegłem dalej. Między 50 a 60 km trasa była bardziej płaska niż pofałdowana. Wykonany telefon do żony dodał mi sił i znowu biegłem w bardzo przyzwoitym tempie. Mijałem wielu zawodników. Mijałem nawet biegaczy, którzy startowali na krótszym dystansie. Nim się obejrzałem byłem już na ostatnim punkcie żywieniowym i od tego momentu miała zacząć się najtrudniejsza część trasy jak zapowiadał organizator biegu. Faktycznie, trasa od 58 km stała się bardzo górzysta. Wciąż wyprzedzałem kolejnych zawodników. W tym miejscu muszę przyznać, że doping jaki płynął od zawodników startujących na krótszych dystansach (40 km i 15 km) dodawał mi bardzo wiatru w żagle i podnosił na duchu - wielkie dzięki za wsparcie!



Na 65 km były największe wzniesienia, gdzie podejście na jedno z nich miało ponad 300 m. Czułem już ból w mięśniach oraz stawach. Było mi bardzo ciężko na tych ostatnich kilometrach - drugi raz opróżniłem bukłak z wody i nie miałem co pić. Modliłem się, aby te ostatnie górki się skończyły i żeby było widać metę. Kontrolowałem cały czas tempo i byłem przekonany, że na pociąg zdążę!

Pokonałem ostatnie podejścia i usłyszałem gwar niedaleko położonej mety. Zacząłem przyspieszać na zbiegu, aby jak najszybciej przekroczyć linię mety! 

"Udało się! Jest! Widzę ją!" - to słowa, które pod nosem powtarzałem z radością! Jeszcze przyspieszyłem! Zobaczyłem zegar i wpadłem na metę z uniesionymi ku górze rękoma! Kibice klaskali, spiker wymienił moje nazwisko i zadał mi dwa pytania "Jak się biegło? Jak trasa?". Odpowiedziałem krótko, że biegło mi dobrze i że trasa super, ale bardzo wymagająca. Znów spojrzałem na zegar - czas 7:17:25 i 52 miejsce na ponad 300 startujących! Byłem szczęśliwy, że tak dobrze mi poszło i że zrealizowałem swój plan bez większych problemów!



Na mecie poczekałem na Janka, który był 4 minuty za mną. Pokręciliśmy się razem przy mecie i udaliśmy się w podróż powrotną do Wrocławia. 

Misja TUT została zakończona sukcesem! Yeah!😃

ZabieganyfitTATA




Komentarze

Popularne posty