DFBG 2019 - Super Trail 130 km - chcieć to znaczy móc


"Jeszcze tylko kilka serii na klatkę, trochę ćwiczeń na brzuch i spadam... Aga wraca wieczorem z pracy to kolację zrobię jakąś dobrą... Hmm, no dobra kończę to i idę do góry... Albo w sumie... Jeszcze jest trochę czasu, wyjdę z tej piwnicznej siłki i spróbuję pobiec do tego Parku Grabiszyńskiego o którym mówiła mi Agnieszka, podobno wcale niedaleko od nas, więc może dobiegnę. Lecę!" - jakieś sześć lat temu, sytuacja jak najbardziej prawdziwa. Początki mojego dreptania w tenisówkach, gdzie góra 3 km truchtu było wyzwaniem. Czy wtedy przez myśl by mi przeszło, że totalnie zakocham się w bieganiu długodystansowym? Oczywiście że nie! Na szczęście narodziny mojej pierwszej córki dały mi mobilizującego kopa do rozpoczęcia batalii o pierwszy maraton - królewski dystans po roku przebiegłem, a dziś cieszę się ze 130 górskich kilometrów! Chcieć to znaczy móc, potwierdzam bez wątpienia!

DFBG 2019


Tak jak wspominałem ( DFBG 2019 - OJCOWSKIE INTRO DO SUPER TRAIL 130 KM ), przed startem w Dolnośląskim Festiwalu Biegów Górskich fizycznie czułem się bardzo dobrze przygotowany. Plany treningowe z ostatnich czterech miesięcy (od kiedy to rozpocząłem współpracę z moimi trenerem Łukaszem - #WAWRZYNTEAM) były bardzo konkretne i dawały mi poczucie solidnego przygotowania motorycznego. Z racji tego, że to już kolejne ultra w moim dorobku, do samego biegu podchodziłem bardzo ambitnie i bojowo. W ubiegłym roku na Sudeckiej Setce mój mentalny nastrój był całkowicie odmienny - wówczas wymagałem od siebie jedynie ukończenia tak długiego dystansu, teraz chciałem udowodnić sobie na co mnie stać. Dodatkowo, nie mogłem zawieść pokładanych we mnie nadziei przez rodzinę, znajomych, przyjaciół, kolegów i koleżanek z pracy, przyjaciół z teamu, wszystkich bliskich mi osób - czułem, że muszę dać z siebie wszystko na 130 km i gnać do przodu po tych górach ile sił w nogach! Wiedziałem, że moje serce musi zostać na trasie, bez żadnych wymówek.

Ogromne emocje, które towarzyszyły mi przed i w trakcie startu skutecznie spowodowały, że nie wszystkie momenty są w moich myślach klarowne i spójne, niemniej jednak przebieg ultra wydarzeń był następujący...

Ultrasi w drodze na DFBG

Do Lądka - Zdrój udałem się z Jankiem w dniu startu. Dotarłem na miejsce mniej więcej około godziny 12:00. Szybkie poszukiwania opłaconego noclegu Janka, pozostawienie tam bagaży i jazda po pakiety startowe do biura zawodów. W centrum zawodów przyszło nam czekać ponad godzinę w bardzo długiej kolejce jaka utworzyła się po startowe numery i gifty. Swoje wystaliśmy, ale finalnie  grzecznie pakiety zostały przez nas odebrane. W biurze można było pozostawić przepaki - Janek zostawił swoje woreczki podpisane numerem startowym, ja natomiast zdecydowałem, że żadnego przepaku do Długopola nie chcę zabierać - najzwyczajniej w świecie nie chciałem tracić czasu na punkcie na przebieranie (to była bardzo dobra decyzja!). Wszystkie potrzebne rzeczy miałem w plecaku.

Szczęśliwy numer startowy


Po zorganizowaniu pakietów startowych, nadszedł czas na obiad (czytaj: pizza). Pizza serowa - dostarczyła mi bardzo wielu kalorii, które i tak spaliłem w nadmiarze (po 130 km zegarek wskazał mi niemal 11 tysięcy spalonych kalorii - nowy rekord).

Spalone kalorie oraz średnie tętno podczas startu


Czas do startu mijał bardzo szybko - chwila odpoczynku po jedzeniu, ostatnie nawadnianie piwem bezalkoholowym i około godziny 17:30 byłem już na oficjalnym otwarciu Festiwalu. Krótkie przemówienia w Muszli Koncertowej, kilka słów wstępu organizatorów i nim się obejrzałem, znalazłem się na linii startu.

Na czole stawki stanąłem wraz z innymi biegowymi gladiatorami - tak, nie boję się użyć tutaj tego określenia, ponieważ biegacze i biegaczki noszący (zwłaszcza) różowo-fioletowy numer (dystans 240 km), są dla mnie prawdziwymi fighterami - nieustraszeni, głodni walki i bólu ludzie, których nic nie ogranicza. Byłem i jestem dumny, że znalazłem się w tym gronie!

Końcowe odliczanie, energetyczna góralska muzyka i START. 132 osoby z biegu Super Trail (do mety dotarło 104 biegaczy) oraz 280 osób z Biegu 7 Szczytów (do mety dotarło 133 biegaczy) ruszyło na górską trasę.



Początek rywalizacji

Pierwsze kilometry to totalna wariacja - wszyscy wyrwali jak z procy. "No dobra, wyprzedzają mnie zawodnicy z różowymi numerami tzn., że wolno biegnę!" - tak mniej więcej sobie myślałem. Przyspieszałem intuicyjnie, lecz pod pierwsze wzniesienia od razu zacząłem podchodzić - nie mogłem dać się ponieść emocjom bez reszty. Tak czy inaczej, na pierwszy punkt kontrolny (10 km) wpadłem z czasem 1:08:09 - momentalnie otrzymałem wiadomość SMS od trenera: "Kurwa, zwolnij! To nie maraton!". Słowa mocne, ale jak najbardziej trafne - trochę mnie niosło na tej pierwszej dyszce. Postanowiłem nieco spuścić z tonu, ale też nie za bardzo. Przed startem marzyłem, aby skończyć rywalizację z czasem między 17 a 18 godzin, to oznaczało, że przez 130 km muszę utrzymywać tempo około 8:00/km. To było moim wyznacznikiem przez cały bieg. Przed każdym punktem odżywczym przyspieszałem, aby zrobić sobie małą rezerwę czasu na picie, jedzenie i uzupełnienie bidonów z wodą. Przyspieszałem również przed głównymi pięcioma górami, aby na podejściach tracić jak najmniej czasu.

Wspomniany pierwszy punkt żywieniowy z premedytacją ominąłem. Byłem najedzony, miałem mnóstwo wody i rozpuszczonych elektrolitów, więc biegłem dalej. Do drugiego punktu (32 km) zaraz po Kowadle a przed Śnieżnikiem, dobiegłem z czasem 4:08:02. Czułem się fenomenalnie, tempo było wyśmienite - dużo sekund brakowało mi do tempa 8:00/km, byłem zadowolony i pewny siebie.

Przed północą zbliżałem się do Śnieżnika czyli góry, której obawiałem się najbardziej. Dlaczego? Pewnie dlatego, że nigdy na niej nie byłem. Śnieżnik liczy 1425 m, więc sama jego wysokość budziła we mnie respekt. Podejście zaatakowałem mocnym marszem. Byłem kompletnie sam na szlaku, nikogo nie widziałem przed ani za sobą. Stroma ściana rozpościerała się przede mną w ciemnościach, lecz nic sobie z niej nie robiłem - mocno podchodziłem, opierałem stanowczo ręce na udach i wspinałem się na szczyt. Po kilkunastu minutach dogoniłem biegacza z dystansu 240 km i jak to biegacz na ultra - oczywiście zaczął się ze mną zapoznawać. Nie jestem gburem, ale nie lubię zbędnego gadania na trasie ultramaratonu - niepotrzebne rozmowy zawsze wyczerpują mi szybciej baterie, więc większość zapoznawczych zdań kierowanych w moją stronę kwitowałem: "tak, ok, nie, też biegłem, jeszcze nie byłem, ale fajnie" - całkowite minimum. 

Około północy dotarłem z nowo poznanym kolegą na szczyt - w sumie nic specjalnego, dużo wiatru, pełno kamieni i ciemność. Następnie rozpoczął się karkołomny zbieg z najwyższego punktu całego biegu. Takich kamieni jak na zbiegu ze Śnieżnika jeszcze nie widziałem! Całe szczęście, że spędziłem długie godziny na kamienistej Ślęży i technikę zbiegu mam w miarę opanowaną. Mimo pierwszych boleści mięśniowych i wielkiej ciemności, spokojnie zbiegałem z trudnych kamieni i wyprzedzałem o wiele bardziej doświadczonych biegaczy od siebie. Nadgoniłem kolejne miejsca w klasyfikacji.

Do kolejnego punktu odżywczego (47 km) dotarłem po upływie 6:18:20. Szybkie napełnienie bukłaka, softlasków, kilka ciastek, pepsi i już ruszałem w drogę. Bardzo żwawe poruszanie się na punktach, dawało mi ogromną przewagę nad pozostałymi zawodnikami. Na punkt wchodziłem za plecami grupy, która była przede mną kilka minut, a z punktu wychodziłem jako pierwszy. 

Na punktach odżywczych było z czego wybierać 

Ciemną nocą przy blasku Księżyca

Rywalizacja rozgorzała na dobre. Zbliżałem się do półmetka mojego dystansu. Wiedziałem, że nie będzie mi się chciało spać, bo na tyle znam już mój organizm i wiem, jak zachowuje się w trakcie nocnego wysiłku. Martwiłem się jedynie momentami o moje stopy i nogi - raz po raz czułem jakieś kłucie w śródstopiu, które jednak po kilkunastu minutach mijało. Musiałem też uważać na moje stawy skokowe i kostki, ponieważ od pierwszych kilometrów po dwa razy delikatnie podkręciłem obie kostki. Na zbiegach biegłem nieco bardziej zachowawczo, aby uniknąć niepotrzebnej kontuzji. Pech chciał, że mniej więcej na 60 km potknąłem się o kamień i zaliczyłem potężną glebę. Pozbierałem się jednak bardzo szybko, sprawdziłem otarcia i rany na skórze, i pobiegłem dalej - nic poważnego mi się nie stało 😎

Priorytetem było nawadnianie - przez cały okres rywalizacji wypiłem łącznie 8 litrów płynów (woda i izotonik) oraz niezliczone ilości pepsi na punktach odżywczych. Jedzenie, które dostarczałem na punktach niemal w zupełności wystarczało mi na przetrwanie - czasami sięgałem po żel energetyczny lub po shot magnezowy (co ok. 20 km). Fizycznie i psychicznie było bardzo ok!

Bieg trwał, a mnie mało który zawodnik wyprzedzał. Raczej to ja doganiałem na zbiegach lub wypłaszczonych częściach trasy innych biegaczy. W nocy doświadczałem wspaniałych emocji! Uwielbiam biegać nocą, kiedy tylko Księżyc i światło czołowej latarki oświeca mi górską drogę! Było cudownie! Czułem momentami, że frunę kilka centymetrów nad ziemią! Chciałem, żeby ta chwila trwała wiecznie. Czułem się jak wygłodniały wilk goniący swoją ofiarę tylko i wyłącznie przy blasku Księżyca! Myślami odlatywałem do moich bliskich i przyjaciół, wiedziałem, że wszyscy śledzą moje poczynania w internecie, bo telefon wibrował w kieszeni plecaka jak szalony i mimo zapewnień, że nie będę w ogóle na niego patrzył, momentami musiałem odpowiadać czy żyję i jak się mam.

Biegowa ekstaza trwała w najlepsze. Do punktu w Długopolu - Zdrój (64 km) dotarłem z czasem 8:22:19. W punkcie zostałem kompleksowo obsłużony, wypiłem rosół z kubeczka, na to pepsi i banan, i ruszyłem w dalszą podróż.

Meta co raz bliżej

Zazwyczaj ultra dystans dzielę na małe kawałki - przeważnie są to 5 km odcinki. Podczas Super Trail nie zastosowałem się do swojej zasady. Dystans podzieliłem po prostu według punktów odżywczych - każdy następny punkt kontrolny był dla mnie następnym celem krótkoterminowym na mojej liście zadań. Zanim dotarłem do kolejnego mikro celu, musiałem pokonać szczyt Jagodna. Na profilu trasy wyglądał na stromą górę, w praktyce było zupełnie inaczej. Biegłem bardzo długo asfaltową drogą, której nachylenie było bardzo nieprzyjemne - niby podbieg, niby nie, takie elementy najbardziej wysysają energię z człowieka, więc ten odcinek pokonywałem marszobiegiem. Na piątym punkcie odżywczym (81 km) byłem po 10:35:43.

W górach zrobiło się już jasno. Cisnąca w czoło latarka zawędrowała już dawno do plecaka. Teraz zdecydowałem się wyciągnąć inny gadżet - power bank wraz z kablem prowadzącym do mojego Suunto Ambit 3 Peak Sapphire. Pierwszy raz ładowałem zegarek w trakcie biegu i szczerze przyznam, że poszło elegancko. 

Kilometry mijały, a ja zapoznawałem kolejnych ultrasów. Wszyscy oczywiście byli ode mnie starsi i każdy jak jeden mąż starał się mnie przekonać, że jestem zbyt młody na tak długie bieganie po górach... W sumie nie wiem, co w ten sposób chcieli moi nowo poznani koledzy osiągnąć... Może chcieli mnie zniechęcić do dalszej mocnej rywalizacji? Może chcieli mnie przekonać do zaprzestania biegania ultra? Może mają już tak duże doświadczenie i wiedzą, jak bardzo ultra wyniszcza organizm i po prostu dbają o zdrowie młodych ludzi? Nie wiem... Przysłuchiwałem się tym wywodom i robiłem swoje! Kilku z tych kolegów zostało za mną w tyle... 😄

100 km pokonałem dokładnie w 13:03:00. Mniej więcej kilometr dalej był punkt odżywczy w schronisku Masarykowa Chata. Przekąsiłem kanapkę z dżemem i już na mocno zmęczonych nogach, wybiegłem na 12 km odcinek górskiej trasy - tyle bowiem brakowało do ostatniego punktu. 

Średnie tempo oscylowało w graniach 7:50-7:76/km. Było ok, ale zmęczenie materiału zaczęło dawać się we znaki. Standardowo bolały mnie mięśnie międzyżebrowe - byłem w pełni świadomy, że taki ból nadejdzie, dlatego już do samej mety zajmowałem głowę jedynie prawdziwie miłymi myślami...

112 km i ostatni punkt odżywczy został zaliczony przeze mnie po upływie 14:45:11 od startu. Niezawodni wolontariusze, po raz kolejny wzorcowo mnie obsłużyli i po zjedzeniu zimnego loda (tak, nawet lody były!), byłem gotowy do pokonania ostatniej prostej! Wiedziałem, że ta końcówka będzie bardzo trudna i faktycznie, nie myliłem się. Od 120 km biegłem już tylko i wyłącznie siłą woli. Nogi już kompletnie nie chciały współpracować z resztą obolałego ciała. Tylko głowa i serce chciały wciąż walczyć do samego końca!

Żar zaczął rozlewać się z nieba. Im bliżej Kudowy - Zdrój tym było co raz cieplej. Długie trawy na łąkach prowadzących do Kudowy, skutecznie wysysały ze mnie resztki energii oddając gorąc ze zdwojoną siłą. Według zegarka zbliżałem się do upragnionego miejsca na Ziemi! Suunto wskazał 130 km, a ja dopiero byłem przy tablicy granicznej miasta... Domyślałem się, że meta jest pewnie gdzieś w centrum, dlatego ostatnie metry prowadzone asfaltem, biegłem w tempie ok. 5:30/km i stękając pod nosem, nasłuchiwałem jakiegoś gwaru charakterystycznego dla mety. Pytałem przechodniów, czy do mety jeszcze daleko - o dziwo nikt nie wiedział o co mi chodzi. Podążałem za wymalowanymi na asfalcie strzałkami i po chwili zauważyłem znajome z fotografii palmy w Parku Zdrojowym. Słyszałem już spikera, który wywołuje moje imię, widziałem stojących z telefonami w ręku znajomych, którzy dzielnie na mnie czekali, łzy same cisnęły mi się do oczu! Ostatnie metry i jest MOJA upragniona META!!!


Meta - prawdziwe ukojenie


Mój bieg trwał 17 godzin, 32 minuty i 11 sekund! Zrealizowałem swój założony przed biegiem plan i udało mi się zwyciężyć w mojej kategorii wiekowej M20! Zająłem także 12 miejsce OPEN w biegu Super Trail. Wynik przeszedł moje najśmielsze oczekiwania! Wykonana dobra robota na treningach zaowocowała! Na mecie wykonałem jeszcze 10 pompek z okazji pierwszych urodzin mojego klubu #WAWRZYNTEAM oraz urodzin trenera!

Cudowne przeżycie! Emocje towarzyszące mi w trakcie całego biegu i te na samej mecie, ból, radość, poczucie zwycięstwa nad samym sobą, będą w moim sercu do końca moich dni, jestem tego pewien! Tego nie da się opisać słowami...

Upragniona meta

Dekoracja

W niedzielę, 21.07.2019. w Lądku - Zdrój, w trakcie zakończenia 7. Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich, o godzinie 14:00 zjawiłem się na swojej pierwszej w życiu, oficjalnej dekoracji! Po raz pierwszy stanąłem na najwyższym stopniu podium, odbierając skromną nagrodę i dyplom uznania z rąk dyrektora biegu, znakomitego ultramaratończyka Piotra Hercoga. Mega zaszczyt i ogromna satysfakcja! Wspaniałe uczucie!

Niestety przedstawiciele 3 miejsca się nie zjawili :(

Telegraficzne podsumowanie

  1. Cały bieg rozegrałem tak jak chciałem (może nie tak jak trener zakładał 😄, ale finalnie chyba jest ze mnie zadowolony).
  2. Mentalnie nie złamałem się ani razu.
  3. Fizycznie pod koniec było ciężko, ale dałem z siebie 110%.
  4. Kilka razy pomyliłem trasę i musiałem zawracać kilkanaście metrów, głównie dlatego, że w niektórych miejscach brakowało oznaczeń lub je przeoczyłem.
  5. Zaliczyłem dwie potężne wywrotki, ale nic poważnego mi się nie stało. 
  6. Cztery razy podkręciłem kostki, ale również tutaj nic groźnego się nie zadziało.
  7. Obsługa i wolontariat na DFBG to prawdziwa klasa - polecam każdemu start tutaj!
  8. Punkty żywieniowe zapewniały wszystko co najważniejsze dla biegaczy.
  9. Ogólną atmosferę na całym Festiwalu oceniam na 11 w 10 stopniowej skali 😍 Po prostu petarda!
  10.  Uprzedzając pytania - tak, wracam tu za rok! 😊

Zmęczony tata DZIĘKUJE!

Ojcowskie podziękowania

Dziękuję raz jeszcze wszystkim za okazane wsparcie: żonie, rodzinie, przyjaciołom. Bez okazanej pomocy, wsparcia, ciepłych i miłych słów otrzymywanych dosłownie od WSZYSTKICH z KAŻDEJ strony, byłoby mi znacznie ciężej na trasie. Prawdopodobnie bieg ukończyłbym w znacznie gorszym stylu bez Was i bez Waszej pomocy! 

DZIĘKUJĘ!!! 😍 Jesteście wspaniali! 

Obiecuję, że w kolejnych, szalonych zawodach dam również z siebie wszystko!

LOVE ULTRA!!! 💛 

ZabieganyfitTATA





Komentarze

Popularne posty